W zeszłym roku wycieczka nie była w pełni udana. Dlatego skorzystałem z propozycji jednego z biur podróży i otrzymując dobry rabat i możliwość wyboru – wybieram: jedziemy na Vannoye… To” tylko” 200 km od przylądka północnego (w linii prostej). Miejsca trzeba rezerwować prawie na rok wcześniej, bo to jedno z „koronnych” miejsc na kveite ( halibut ) w Norwegi. Dobrze się wiec składa….
Trzon grupy to my: trzej z poprzedniej wycieczki , nowym jest Marek Junior. Jeszcze nigdy nie łowił w Norwegii, a co dopiero na Atlantyku. Trzech Marków i Michał. Dwóch Marków startuje ze Szwecji , Michał i Marek Junior dojeżdżają z Polski. Przygotowania ruszają już w grudniu. Termin wyjazdu 2 maj, cel: halibut – kveite po norwesku – helleflundra po szwedzku. Wycieczka jest dwuetapowa tydzien na Vannoi i tydzien na Saltsrommen. Czy wytrzymamy?
Dzień pierwszy – wtorek
Do Lundu dojeżdżają Marek i Michał. Jest godzina 23. Jestem spakowany już od dwóch dni. Jeszcze tylko jedzenie na drogę, ale to przed wyjazdem – wyjeżdżamy jutro koło południa, tylko jeszcze to wszystko przepakowac i zapakować. Będzie ciężko!
Dzień drugi – środa – godzina 8 rano.
Nie śpię od piątej, ostatni rzut oka na cały pokój załadowany sprzętem. Czy wszystko wziąłem?
Samochód kombi Marka i Michała zapakowany po dach, ja mam tez niemało: wędziska w pokrowcach skrzynie z przynętami, sprzęt do łodzi, kotwice, liny, zamrożone przynęty, przenośną chłodnię, lodówki turystyczne, liny, kotwice (dryfkotwica), rakiety ratunkowe na morze, jedzenie na 2 tygodnie (1/3 została potem). No i jeszcze bagaż jednego Marka. Teraz to wszystko zapakowac do” King Caba” – no i nas czterech. Piętrząca się góra bagaży wzbudza zainteresowanie mieszkańców osiedla, dyskretnie falują zasłony w oknach sąsiednich domów. Jak oni to wszystko zapakują… No i to cholerne wiaderko na słodka wodę też… A i szlafroczek rzecz niezbędna!? (nie mój – zaznaczam).
Pakowanie zajmuje nam około 4 godzin. Wszystko się zmieściło. No tylko bez mojego wiaderka na tę cholerną słodką wodę żeby pilki nie wygladaly jak kupa zlomu po łowieniu. Jakoś to przeżyjesz – pocieszają mnie koledzy… No pewnie, wiele w życiu przeszedłem i jeszcze niejedno mnie czeka (tak sobie pomyślałem) …przeżyje i to – śmieje się. Ze zdziwieniem patrzę na wielką torbę ze środkami medycznymi. Jakbyśmy do Vietnamu na wojne jechali. Po co im te pigułki? Zastanawiam się w duchu. No i ten sakramencko duży wędzony udziec świński, ta kość w nim to przynajmniej 5 kg….
W końcu zajmujemy miejsca (jeszcze wtedy nie wiedzialem że to na stał, tzn. na te 2500 tys. km). Siedzę z tyłu z Michałem, kolana mamy prawie pod brodą, między nami na siedzeniu góra rzeczy, nie widzimy się, ale możemy się jakoś komunikować – to i tak dobrze. Zamiast w południe wyjeżdżamy o 15:3. Zabrało to wszystko troche czasu. Teraz tylko podróż – przed nami cała Szwecja, później kawałek Finlandii i Norwegia.
Czwartek: godz 17
Ostatnie tankowanie jeszcze w Szwecji – Gällivare (taniej). To juz północ kraju i 25 godzin w podróży. Żeby móc wysiąść z samochodu po raz pierwszy w życiu podciągam kolana pod brodę rękoma. Michał to samo. Następuje pierwsza scysja z „kierowcami ” – postanowili „walczyć do końca”. Teraz juz często odpoczywamy, droga jakby dla nas wybudowana. Przez wiele ostatnich godzin spotkaliśmy tylko kilka samochodów. Na poboczach 40 cm śniegu, szczyty ośnieżonych gór tona w mgle. Nie daj Boże żebyśmy tu utknęli, choć noc krótka… Jeszcze parę godzin i Finlandia.
Piątek
Godzina 1:30 – niby noc, ale tylko szaro. To już Norwegia. Teraz na prom i na wyspę.
Podjeżdżamy pod „terminal” w Hansnes – cicho, pusto, budka i nic więcej. Godzina 5 rano… Nareszcie mogę opuścić tego pieprzonego King Caba. Robimy to wszyscy z ulga, nie przeszkadza nam wcale ziąb tego słonecznego na szczęście poranka. Mam jeszcze gorącą herbatę w termosie ze Szwecji – ale ten termos trzyma – myślę i częstuje herbatą wszystkich. Pijemy w milczeniu. Chyba jesteśmy już „trochę” zmęczeni – to 35 godzin w podróży. Czekamy już chwile, która wydaje się nam nieskończenie długa, a promu ani śladu. Z domku na górce wychodzi jakiś zaspany facio. Biegnę do niego i pytam o ten cholerny prom. Przyjdzie, przyjdzie – i dodaje – one różnie chodzą i uśmiecha się do mnie. A ty co, na ryby? No na ryby, tylko żebym tam jeszcze dojechał. Kiwam mu ręką i odchodzę… Nareszcie prom, gość macha nam ręką, mamy wjechać. Już na promie podchodzę do niego. Gdzie to mam płacić i gdzie płyniesz na Vannoye? Upewniam się, (bo nigdy tutaj nic nie wiadomo) – Na Vannöye na Vannöye , a zapłacisz jak się spotkamy. Dobra jest – myślę i idziemy do kawiarni. Nareszcie mogę usiąść. Pijąc kawę zasypiam…
– No to teraz mozesz zapłacić – wyrywa mnie z odretwienia głos… Nie wiem specjalnie co się dzieje i gdzie jestem, a gość od razu pyta.
– Na ryby, pewnie na kveite, co?
– Nooooooo – mruczę
– A z daleka jedziecie?
– Noooooo – mruczę znowu – z południa Szwecji.
– No to macie szczęście. To pierwszy dzień pogody w tym roku – pociesza mnie jak może. Złów coś to mi powiesz jak się spotkamy z powrotem
– Noooo, postaram się – uśmiecham się niemrawo.
Wieje słaby wiatr, więc całkiem spokojnie dopływamy do Vannöyi, jeszcze tylko 45 minut tłuczniową droga i „lądujemy” na końcu wyspy w małym typowym norweskim porciku. Dalej już nie można jechać. Zamiast do (jak myśleliśmy) ośrodka wędkarskiego, wjeżdżamy na teren fabryki przetwórczej. Rozglądamy się niepewnie, czy to aby tutaj? Dookoła roznosi się wszechwładny zapach suszonych ryb i rybiej „padliny”, którą rozdziobują ptaki. Idę do biura, mówię kim jestem i co chcę..
– To tutaj – odpowiada mi przyjaznie Norweżka. Pojedziesz tylko za róg i tam zobaczysz.
Tak robimy i za chwilę wchodzę do recepcji, sali śniadaniowej, telewizyjnej (wszystko w jednym ) ośrodka.To co mnie uderza, to masa sprzętu wędkarskiego na półkach i w stojakach. Coś podobnego spotkałem na Fröji w Fiskecenter u Torbjörna Johannesa. Zapomniałem po co wszedlem i zaczynam oglądać zdjęcia. Na prawie wszystkich prezentowana jest ryba marzenie wedkarza morskiego – kveite, jest kilka z dorszami, takimi + 20 kg, no i dużo zdjęć z zębaczem. No myślę nieźle! Nagle z gorączki oglądania wyrywa mnie dźwięczny głos
– Część, słucham.
Odwracam się. Przede mną stoi uśmiechnięta, ładna kobieta (ale heca – nie blondynka, przebiega mi przez głowę myśl). Trochę zaskoczony przedstawiam się i mówię skąd jestem.
– To fajnie że możemy mówić w naszych językach zwraca się do mnie kobieta i przedstawia się wyciągając rękę. – Sonja Karlsen, jestem kierownikiem tego ośrodka.
Widząc moja zakłopotaną minę, śmiejąc się pyta:
– A czy wy czasem nie przyjechaliscie za wczesnie o jeden dzień – zapytała.
Myślałem że zemdleję, jeszcze jedna noc w samochodzie?! Oni mnie zabija! Musiała chyba odczytać moje myśli, bo klepiąc mnie po ramieniu powiedziała:
– Nie przejmuj się. Wasz lokal jest już przygotowany, bo wędkarze opuścili go wczoraj, łódka przypłynie jutro, jak zamówiliście, a ty wydaje mi się potrzebujesz trochę wypocząć, nie? Jak długo jechaliście?
Po 37 godzinach jazdy nie nadajemy się do niczego, jak tylko do spania. Choć niektórzy byli trochę innego zdania, co nie przeszkadzalo im po przekroczeniu progu, paść na łóżko i zasnąć na 16 godzin…
Marek „maro” Gryglewski
Zdjęcia: Michał Koper