„Stąpając cicho, zbliżam się do kolejnego zakrętu. Za nim rozpościera się spora połać dość spokojnej wody ograniczona dwoma potężnymi pniami. Wykonuję zamach i umieszczam zielonego woblera tuż przed dalszym z pni. Powoli ściągam żyłkę i nagle spostrzegam w wodzie jakiś ruch.”
Przypominamy, że do końca marca trwa nasz zimowy konkurs literacko-fotograficzny. Poniżej opowiadanie Piotra Wolaka. Zapraszamy do lektury! Jeśli chcesz skomentować opowiadanie, zapraszamy na nasze forum wędkarskie.
Zimowa wyprawa na ryby
Za oknem noc. Pomimo to wstaję z łóżka, myję się i ubieram. Po szybkim śniadaniu i herbacie wychodzę z domu. Podchodzę do wozu. Wędkę i plecak kładę na tylnej kanapie, sam zaś zajmuję miejsce za kierownicą. Ruszam w drogę. Wyjeżdżam z miasta. Mijam jedną wieś, później drugą. Gdy skręcam z szosy w ledwo widoczną, polną dróżkę, jest już widno. Z mozołem brnę przez niewielkie zaspy. Po chwili jestem na miejscu. Parsęta. Rzeka, o której śnię już od niemal pół roku.
Wysiadam z wozu i kilka minut sycę oczy wspaniałym widokiem. Potem rozkładam wędkę i zarzucam plecak na ramiona. Rozglądając się uważnie dookoła, Ruszam w stronę brzegu. Z ulgą stwierdzam, że na białym puchu nie ma żadnych śladów ludzkiej obecności. Zatrzymuję się na sporej skarpie pośród pozbawionych liści krzaków. Spoglądam na błękitne niebo, oddalony o pół kilometra las, na koniec zaś zatrzymuję wzrok na wodzie. Jest klarowna, niemal kryształowo czysta. Głośne westchnienie samo wydobywa mi się z płuc. Odwilż, która się zaczęła przed zaledwie dwoma dniami, nie zdążyła jeszcze zmienić rzeki w błotnisty ściek.
Przez chwilę zastanawiam się nad doborem przynęty. Wreszcie decyduję się na złotego woblera o długości pięciu centymetrów. Zakładam okulary polaryzacyjne, żeby lepiej widzieć, co się dzieje w wodzie i wykonuję pierwszy rzut. Cichy plusk wpadającej do wody przynęty, pierwsze obroty korbką kołowrotka. Ogarnia mnie prawdziwa ekstaza, to wspaniałe uczucie znowu móc trzymać kij w dłoni. Systematycznie obławiam rynnę, później obszar bezpośrednio przed przegradzającym nurt powalonym drzewem. Nic. Zmieniam woblera na czarnego, później zielonego. Dalej nic. Trudno. Dzień się dopiero zaczyna, a moja godzina najwyraźniej jeszcze nie wybiła.
Postanawiam zmienić miejsce. Idę ostrożnie wzdłuż rzeki, starając się nie czynić zbędnego hałasu. Omijam zamarznięte kałuże, wyszukuję miękki śnieg. W ten sposób docieram do zakrętu rzeki. Po jego wewnętrznej stronie woda jest praktycznie nieruchoma. Kilka kolejnych rzutów i naraz gwałtowny opór. Na kiju jednak nie czuć charakterystycznych drgań. Delikatnymi, aczkolwiek zdecydowanymi ruchami uwalniam woblera z zaczepu i na nowo obławiam zastoisko. Tutaj także nic.
Po dwóch godzinach wędkowania robię sobie krótką przerwę. Nalewam z termosu gorącą herbatę i popijam drobnymi łyczkami. Kiedy kubek jest już pusty, powracam do przerwanego wędkowania. Stąpając cicho, zbliżam się do kolejnego zakrętu. Za nim rozpościera się spora połać dość spokojnej wody ograniczona dwoma potężnymi pniami. Wykonuję zamach i umieszczam zielonego woblera tuż przed dalszym z pni. Powoli ściągam żyłkę i nagle spostrzegam w wodzie jakiś ruch. Z biciem serca obserwuję kierownika dołka. Dorodnego pstrąga, który z bezczelną ciekawością płynie tuż za moją przynętą. Ani myśli atakować. Gorączkowo zastanawiam się, co robić dalej. Przecież jeżeli pozwolę mu dopłynąć za woblerem aż pod moje nogi, to niechybnie się spłoszy. Błyskawicznie podejmuję decyzję. Przestaję kręcić korbką i popuszczam żyłkę. Wobler kołysząc się leniwie, spływa niesiony słabym nurtem. Tuż przy nim, jakby jego cień, płynie pstrąg. Wobler dociera niemal do samego pnia. Na nowo rozpoczynam prowadzić przynętę. Pstrąg znowu płynie tuż za nią i ani myśli atakować. Operacja powtarza się jeszcze trzykrotnie, aż wreszcie pstrąg postanawia skonsumować znajdującą się przed pyskiem imitację rybki. Atak jest tak błyskawiczny, a zarazem niespodziewany, że prawie wypuszczam kija z rąk. Mocno zacinam i z ulgą czuję znajomy opór. Teraz rozpoczyna się walka na śmierć i życie. Pstrąg natychmiast próbuje skryć się pomiędzy pobliskimi gałęziami. Na szczęście mam na kołowrotku wystarczająco grubą żyłkę, by pozwolić sobie na siłowy hol. Zdecydowanie odciągam rybę od kryjówki i wyprowadzam na bezpieczniejsze dla mnie wody. Niespiesznie kręcę korbką i podziwiam smukłą rybę. Po chwili podprowadzam ją pod nogi i wprowadzam do podbieraka. Wreszcie mogę się dokładnie przyjrzeć mojej zdobyczy. Przepiękny, nieco wychudzony po tarle pstrąg potokowy. Odhaczam go i przykładam do przedramienia. Ponieważ ogon wystaje nieco poza łokieć, ma około pół metra. Udało mi się zatem trafić „pięćdziesiątaka”.
Chociaż pokusa jest ogromna, delikatnie wypuszczam rybę do wody i z rozrzewnieniem patrzę, jak znika w głębinie. Tych dużych pstrągów jest w naszych rzekach coraz mniej. Niech przynajmniej ten ma szansę dożyć sędziwego wieku. Spłodzić kolejne pokolenia, które kiedyś może zmienią nasze rzeki w prawdziwe wędkarskie El Dorado.
Piotr Wolak